BLOG

Wydanie powieści

28 czerwca 2020

Jako że jest to pierwszy wpis, chcę serdecznie powitać Cię na moim blogu.
Zdecydowałem się na pisanie go, ponieważ przebyłem krętą i długą drogę do miejsca, w którym obecnie się znajduje. Liczę, że historia, którą zamierzam tu opowiedzieć, będzie dla Ciebie ciekawa i może przydać Ci się w Twojej własnej drodze artystycznej.

W tej części chciałbym skupić się na początkowym etapie powstawania Nawii.
Celowo nie odniosę się do tego, co mnie zainspirowało, bo prawdopodobnie wziąłbyś mnie za wariata :)

Wróćmy do wcześniejszego okresu. Dawniej pisałem dla siebie, nie dzieliłem się swoją twórczością z innymi w obawie o ich oceny. Kiedy już się przełamałem i dowiedziałem się, że wychodzi mi to całkiem dobrze, wrzuciłem kilka swoich tekstów na Wattpad. Tam odzew, mimo że niezbyt liczny, był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. W komentarzach i prywatnych wiadomościach przeczytałem słowa, które zdecydowanie mnie uskrzydliły.

Było to jednym z kilku bodźców, jakie zachęciły mnie do napisania czegoś większego. Wiedząc jednak, że mam tendencje do podejmowania się czynności, których później nie kończę, na początku postanowiłem napisać plan działań.

Rozpocząłem więc od rozpisania fabuły, którą miałem w głowie od jakiegoś czasu. Nazwałem bohaterów, opisałem ich wątki i połączyłem wszystko w całość. Sam plan rozrósł się do kilkunastu stron.

Wtedy przyszedł czas na tworzenie właściwej treści. Każda kolejna strona wprowadzała mnie w coraz głębszy trans. Kiedy początkowo pisałem w przerwach od pracy, szybko zacząłem pracować w przerwach od pisania. Było to nawet kilkadziesiąt stron na dzień… no, może bardziej na noc, bo w pobliżu zwykle znajdowały się dwie małe dziewczynki, które zazwyczaj są tym głośniejsze, im bardziej próbuję się skupić. Korzystałem więc z nocnej ciszy, a za dnia jedynie zamęczałem żonę, czytając jej co ciekawsze fragmenty :)

Ukończenie tekstu, który początkowo liczył blisko 500 stron (ponad 100 więcej, niż wersja ostateczna), zajęło mi tak naprawdę kilka tygodni. Wtedy przyszedł czas na mozolne przeróbki. Czytając w całości swoje dzieło, poprawiałem je na bieżąco. Później okazywało się, że usunięty lub zmieniony fragment nie pasuje do następnych. W efekcie wprowadzanie poprawek zamieniło się na poprawianie poprawek, kilkakrotnie już poprawianych fragmentów :)

W końcu uznałem, że jest już dobrze i podzieliłem się pełną treścią z żoną. Żeby łatwiej było jej czytać, wydrukowałem całość na papierze, po czym rozciąłem i zbindowałem, tak żeby w największym stopniu owoc mojej pracy przypominał książkę.

Uczucie, jakie towarzyszyło mi, gdy trzymałem gruby tom spisanych przez siebie słów, było fantastyczne. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak wiele udało mi się już osiągnąć.

W tamtej chwili byłem przekonany, że mogę rzucić go na biurko dowolnego pracownika, któregokolwiek z wydawnictw, a ten zrobi wszystko, żeby zadbać o to, żeby o kopie zabijały się największe księgarnie.

Jesteś tu, więc możesz domyślić się dalszej części tej historii :) Jeszcze do tego dojdziemy…

Żona po przeczytaniu była pod sporym wrażeniem. Miałem jednak świadomość, że wspiera mnie w życiowych wyzwaniach i mogła być subiektywna.

Rozsyłanie tekstu do wydawnictw było dla mnie przerażające. Wiedziałem, że muszę mieć produkt, który będzie dobrze dopracowany.

Szukając wsparcia, zgłosiłem się do sympatycznej Pani Beaty, która jest profesjonalnym redaktorem. Jej usługa nie była tania, ale zawierała m.in. kompletną analizę budowy powieści, konstrukcję dialogów, spójność czasów i oczywiście poprawność językową. Do chwili otrzymania pliku z jej zapiskami, miałem mieszane uczucia, obawiałem się, że nie będą to właściwie wydane pieniądze. Nic bardziej mylnego!

Mimo że czytałem swój tekst kilkakrotnie, nie wychwyciłem wielu niedociągnięć. Nie powinno mnie to dziwić – około 700 tys. znaków ze spacjami, napisanych zazwyczaj w środku nocy, to ogromna przestrzeń dla najróżniejszych błędów.

Jak pewnie się domyślasz, zrobiłem to, co już weszło mi w nawyk – zasiadłem do kolejnych intensywnych poprawek. Tym razem wspierałem się listą własnych pomyłek, ale nie powstrzymało mnie to przed głębszą ingerencją w fabułę.

Kiedy ostatecznie ją skończyłem, czułem, że to jest to. Wyszukałem więc kilka odpowiadających profilem wydawnictw, którym przesłałem dzieło swojego życia w zwykłym załączniku. Chciałem dopisać do tego ckliwego maila, ale zniechęciła mnie świadomość tego, że mogłoby to być odebrane, jako próba zachęcenia do korzystnej decyzji.

Było to w lutym, tego roku. Na stronach wydawnictw znalazłem informację, że na ocenę potrzebują kilku miesięcy, a krótko po moim mailu wybuchła pandemia COVID-19. Efekt po 4 miesiącach – zerowy odzew.

Niepewność, jaka towarzyszyła mi przez tak długi okres, jest dla mnie jak na razie zdecydowanie najgorszym pisarskim doświadczeniem. Oczywiście, inwestowanie w debiutanta z pewnością wiąże się ze sporym ryzykiem, jednak dla mnie, brak odpowiedzi był jak wyrzucenie efektu moich wielomiesięcznych starań do śmietnika.

Załóżmy taką sytuację. Przychodzi do Ciebie człowiek, który mówi Ci o tym, że przez ostatni rok konstruował wynalazek, którym chce się z Tobą podzielić. Ty z łaską godzisz się na to, żeby Ci go przedstawił i w trakcie prezentacji wychodzisz, żeby odebrać telefon. Ten później czeka na jakąkolwiek reakcję, a Ty nie wracasz… niech się domyśli. Naprawdę tak byś się zachował? Wątpię, nawet jeśli jego pomysł byłby kompletnym niewypałem.

Wiadomo, że zarabianie dużych pieniędzy jest często bezduszne, ale wyobrażałem sobie, że w wydawnictwach, przy ocenie książek pracują ludzie, którzy zajmują się tym z pasji, a przynajmniej mają jej w sobie na tyle, żeby podzielić się z pisarzami swoimi przemyśleniami na temat ich twórczości. Mogłoby to pomóc pisarzom im lepsze teksty, a zarazem docelowo rozwijać rynek wydawniczy, w którym pracują.

Nie wiem, czy ktokolwiek czytał tam moją powieść, czy skreślił ją po kilku pierwszych zdaniach, czy wystarczył fakt, że jestem debiutantem. Wiem, że poczułem się z tym źle.

W międzyczasie rozmawiałem z kolegą, który sporo osiągnął jako pisarz i uświadomił mi, że jest to zupełnie normalne. Dla wydawców przesyłane treści są jedynie potencjalną inwestycją, która musi mieć pewną gwarancję zwrotu. Nie ma tam miejsca na sentymenty. Sam od lat prowadzę własną działalność, więc doskonale to rozumiem.

W moim jednak przypadku, od początku nie chodziło o zarobek. Nigdy nie pisałem po to, żeby stać się gwiazdą. Wystarczyłaby mi świadomość, że to, co tworzę, komuś się podoba. To wystarczająca motywacja do dalszej pracy. Zrozumiałem więc, że muszę zrobić coś innego, niż planowałem.

W tym celu znalazłem domenę Aora.pl :) W następnej części postaram się podzielić tym, co zrobiłem, żeby doprowadzić ją w miejsce, które pozwoliło Ci na jej znalezienie.

0 komentarzy

Bądźmy w kontakcie